Bond, James Bond! – tym razem pod postacią “Spectre” wchodzi jutro na ekrany polskich kin. Po raz czwarty jako główny bohater zameldował się Daniel Craig, a po raz drugi za obiektywem kamery stanął Sam Mendes. Duet wspólnie odpowiedzialny jest za 24-tą już część przygód specjalnego agenta, która ma szansę odnieść finansowy sukces!
Nikomu nie trzeba mówić, dlaczego Bond odniósł i dalej odnosi tak spektakularny sukces z każdą kolejną odsłoną. Dla pań to przystojny i szarmancki dżentelmen, którego odwaga przebija wszystkie wypite przez niego drinki (również te niemieszane). Faceci z kolei podziwiają jego szybkie samochody i zazdroszczą daru przyciągania zastępu piękności. Ten film jest otoczony kultem i fabuła tak naprawdę przestaje odgrywać tutaj dużą rolę. Bond nosi aureolę niczym święty, nietykalny człowiek, który elektryzuje tłumy z każdą ogłoszoną premierą kolejnej części.
Można dyskutować czy wybór Daniel Craiga do tej ważnej dla światowej kinematografii roli był słuszny. Ale czy jest to w rzeczywistości istotne? Być może każdy w miarę przystojny i zdolny aktor ubrany w odpowiednią kreację i gloryfikację Bonda byłby bożyszczem. A skoro jeden James nie był Brytyjczykiem (George Lazenby), to na świecie być może znaleźlibyśmy wielu aktorów z odpowiednim sznytem do tego miana. Hardy, Gyllenhall, Bale, Law? To czyste dywagacje, a wszystko okaże się po następnej części przygód agenta 007, gdyż Craig ma podpisaną umowę dokładnie na 5 tytułów. Choć może się również zdarzyć, że twórcy postanowią iść na rekord i pobić szczęśliwą siódemkę z jednym wykonawcą, bowiem w tylu częściach zagrał Roger Moore.